środa, 30 lipca 2025

Żenująco ale stabilnie

 


Mógłbym wiele napisać o tym, jak Netflixowy „Wiedźmin” zmasakrował cykl książek Andrzeja Sapkowskiego. W tym tekście nie będę jednak opowiadał, jak tragiczna jest to adaptacja. Chyba każdy, kto ją oglądał zdążył się już o tym przekonać. Dlatego zwracam uwagę na coś innego. W moim odczuciu, regularne profanowanie oryginału to nie jedyna porażka scenarzystów i producentów owego serialu.  Ich „popisy” mają jeszcze jeden, fatalny skutek.

Tragedia w 14 odsłonach

Co mam na myśli, pisząc o fatalnym skutku? Odpowiedź jest prosta. Netflixowy „Wiedźmin” jest tak zły, że wiele osób zaczęło za dobrą uważać polską adaptację. Nietrudno znaleźć w sieci opinie głoszące, że polski film z 2001 i serial z 2002 roku nie były takie złe. Można, o zgrozo, przeczytać, że są o niebo lepsze, od netflixowego potworka.
Otóż nie są!

Rodzime produkcje to takie same gnioty, a może i jeszcze gorsze! I nie jest to opinia, a fakt. Jeśli chodzi o scenariusz, masakrują materiał źródłowy z taką samą skutecznością. A do tego dochodzi szereg innych wad. Nie ma znaczenia, kiedy to było kręcone i z jakim budżetem. Jeśli producentów nie było stać, nie powinni w ogóle tego ruszać. I żaden „klimat” przywoływany w internetowych dyskusjach nie ratuje filmu i serialu. Bo go po prostu nie ma. Mamy do czynienia z tragedią w 14 aktach.

Scenariuszowa lista wstydu

Pierwszy odcinek polskiego serialu to same bzdury dotyczące dzieciństwa Geralta. Radosna, ale bardzo słaba twórczość scenarzysty. Związek z książkami? Żaden. W drugim epizodzie przechodzimy do szkolenia i nauki. Tu też same głupoty. Pierwsza z brzegu to oczywiście Vesemir pod postacią staruszka kapłana. Kapłana, nie wiedźmina! Dalej dowiadujemy się, że istnieje jakaś rada rządząca cechem. Jest kodeks i to nie wymyślony przez Geralta tylko realnie działający. A skoro kodeks, to i renegaci, których inni wiedźmini ścigają i zabijają. Czy to cała lista wstydu?

Absolutnie nie, ale żeby podać jej pełną wersję musiałbym pisać i pisać. Dlatego skupiam się na kilku przykładach roznoszenia na strzępy materiału źródłowego. Kolejnym z nich jest zrobienie z Falwicka, w książce epizodycznej postaci, wiedźminskiego renegata, naczelnego wroga Geralta. Pan rycerz Zakonu Białej Róży, naprawdę nazywający się Gwidon, każe zamordować Nenneke oraz kapłanki świątyni Melitele w Ellander. Cała dalsza fabuła kręci się wokół tego tematu. I, łagodnie pisząc, nie zachwyca.

Zło to zło…

Oczywiście są odcinki przedstawiające wydarzenia z opowiadań, często nawet dość wiernie. Ale tam gdzie historia się zgadza, pojawiają się tragiczne efekty specjalne i kostiumy potworów jak z Power Rangers. Najlepszy przykład, strzyga. Czy osoby piszące i mówiące, że polski „Wiedźmin” nie jest taki zły, zapomniały już o złotym smoku? O krasnoludach wyglądających jak postaci ze Śnieżki wystawianej przez szkolny teatrzyk czy elfach w poncho wyglądających jak przybysze z ameryki południowej.  Nie można zapominać o okropnej choreografii walk, zupełnie niepasującej do wiedźmina. Do tego dochodzi często drewniane aktorstwo. Technikali w filmie i serialu trzymają równy poziom, jest żenująco ale stabilnie.

Na koniec to, co uważam za najgorsze. To jak zniszczono postać Geralta. Najpierw jest kreowany na wiedźmina innego niż poprzedni, bardziej ludzkiego przez to nieakceptowanego przez własnych braci. Potem, przez większość serialu jest pierdołą, która ciągle użala się nad sobą. I ciągle gada o tym czy jest człowiekiem czy nie. Tragedia! Zatem polski aktorski „Wiedźmin” nie jest lepszy od amerykańskiego. Jest tak samo żałosny a miejscami jeszcze gorszy. Jeśli ktoś kazałby mi wskazać, na którą wersję postawić to odpowiadam słowami A. Sapkowskiego z tomu „Ostatnie życzenie” „…jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale.”

Przeczytaj też: Oczywisty wynik